Wtedy przebadał się mąż. Zrobił jedno badanie nasienia, w którego wynik nie mogliśmy uwierzyć, zrobił więc drugie, ale wynik był ten sam. W nasieniu były dwa ruchome plemniki. Tak, tylko dwa. To był cios. Co teraz? Gdzie się udać? Czy mamy w ogóle jakieś szanse? Czy jest sens się dalej starać? Przecież to praktycznie niemożliwe, że się uda. Co robić? I tak trafiliśmy do jednej z klinik w Gdańsku. Przebadano nas oboje wzdłuż i wszerz, łącznie z genetyką, drożnością jajowodów itp. Ja: zdrowa, mąż: azoospermia.
Pierwsza reakcja, płacz i żal do całego świata. Zaproponowano nam w pierwszej kolejności, że dadzą nam zaświadczenie o niepłodności i będzie nam łatwiej starać się o dziecko z domu dziecka.
I może to było okrutne z mojej strony, ale ja chciałam mieć własne dziecko, urodzone własnymi siłami.
Chcieliśmy, bardzo... Lekarka podsunęła nam pomysł IUI AID... Rozpatrzyliśmy wszystkie aspekty takiego rozwiązania i zdecydowaliśmy się. Były trzy próby. Nieudane, trudne. Przed każdym zabiegiem musiałam mieć przepełniony pęcherz do granic możliwości, a na fotelu myślałam już tylko o tym, kiedy z niego zejdę i pójdę do toalety. Nie było już wtedy łatwo psychicznie. Na każdą wizytę jechałam już z płaczem i z jeszcze większym wracałam. Jeszcze to podejście lekarzy, takie obojętne, mechaniczne, zero empatii, zrozumienia... Leczyliśmy się tam ponad dwa lata, zostawiliśmy mnóstwo pieniędzy, dalej nie byłam w ciąży i moja nadzieja na macierzyństwo przepadła... Zrezygnowaliśmy w końcu z tej kliniki i postanowiliśmy na jakiś czas dać sobie spokój. Ale mimo, że mieliśmy od tego wszystkiego odetchnąć, ciągle szukałam informacji na temat niepłodności, in vitro, klinik... dobrych klinik.
I tak wreszcie trafiłam na stronę Kliniki Bocian w Białymstoku. Był początek marca 2013 r. Przejrzałam całą stronę, przeczytałam charakterystyki wszystkich lekarzy, opinie pacjentów. I wybrałam dr Mrugacza. Zapisałam się na wizytę. Doktor jednak oddzwonił i powiedział, że niestety on ma bardzo napięty grafik tego dnia, ale może mnie zapisać do doktora Pietrzyckiego. Cisza w słuchawce... Przecież chciałam właśnie do dr Mrugacza. Ok, mówię, niech będzie dr Pietrzycki.
Jechaliśmy z mieszanymi uczuciami, z praktycznie zerową nadzieją, ale chciałam wierzyć, że ktoś nam wreszcie pomoże. Do Białegostoku mamy ponad 200 km i całą drogę zastanawiałam się czego tym razem się dowiemy. Dojechaliśmy. Zameldowaliśmy się w recepcji. Czekamy. Miło tu, sympatycznie, można powiedzieć rodzinnie, wszyscy uśmiechnięci. Patrzę na męża - Jezu, gdzie my trafiliśmy? Nie znaliśmy takiego oblicza w tamtej klinice i byliśmy zaskoczeni chyba wszystkim. No więc czekamy. Jest małe opóźnienie. W końcu przychodzi nasz doktor Bartosz Pietrzycki, szturcham męża, że to ten. Zaprasza nas do gabinetu. No i opowiadamy całą historię, doktor przegląda wszystkie badania. Bada mnie, zleca kilka własnych badań i mamy czekać na wynik, a potem znów do doktora. Okazuje się, że mam lekką niedoczynność tarczycy, czego nikt wcześniej nie zauważył, ale nie zauważył dlatego, że nie zrobiono mi wcześniej badania TSH. Wynik badania nasienia męża niestety się potwierdził. Patrzymy z nadzieją na doktora, a on nam najspokojniej w świecie tłumaczy, że to nie koniec świata, że teraz są metody, dzięki którym nawet przy takich wynikach można uzyskać ciążę. Pomyśleliśmy znów o IUI AID, ale doktor przekonał nas, że możemy mieć własne dziecko, dzięki in vitro, metodą ICSI TESA. Jezu, jak ja się wtedy poczułam, jakbym dostała skrzydeł, w końcu ktoś dał nam jakiś konkret, nadzieję, szansę.
Dostaję leki na wyrównanie poziomu tarczycy i mam wrócić za trzy miesiące. W międzyczasie słyszę gdzieś w telewizji o programie refundacji in vitro. Jedziemy w czerwcu kontrolnie, a potem na początku lipca i rozpoczynamy stymulację. Tutaj już na każdą wizytę jechałam z uśmiechem i wiarą, że będzie dobrze. Stymulacja przebiegała dobrze, bez przeszkód, punkcja i biopsja u męża także, choć bałam się jak diabli, że może nie znajdą tych plemników. Ale były! Potem oczekiwanie na telefon z kliniki z terminem transferu. Czy się uda? W końcu zadzwonili. Jedziemy. Leżę po transferze na łóżku i modlę się, żeby kruszynka z nami została. Boże, jak te dwa tygodnie do wykonaniu testu mi się dłużyły. Wreszcie wstaję, rano idę do łazienki i robię test... ale boję się na niego spojrzeć, zerkam w końcu a tam... dwie kreski! Jezu, nie wierzę, czytam z opakowania czy dwie kreski na pewno oznaczają ciążę. No tak, wynik testu pokazuje, że jestem w ciąży. Ale jadę na badanie krwi. Czekam, z nerwów nie mogę się na niczym skupić. Odbieram wynik, proszę panią z okienka, żeby mi go zinterpretowała. Tak, tak, tak jestem w ciąży, udało się. Boże, dziękuję!
Dzwonię do dr Pietrzyckiego, chwalę się nowiną, doktor życzy powodzenia i umawiamy się na wizytę. Potwierdza ciążę, słyszymy bicie małego serduszka. Boże, będziemy mieli dzidziusia. Cudownie, nareszcie. Tyle radości...11 kwietnia 2014 r. rodzę zdrową dziewczynkę. Nasze cudo, nasze szczęście, nasze dziecko. A jak jest dziś? Dziś nasz skarb skończył trzy latka, wypełnia całe nasze życie i jest wszystkim co mamy. Ale gdyby nie klinika i doktor Bartosz Pietrzycki oraz cały zespół innych specjalistów z Bociana, nie wiem, jak byśmy teraz żyli. Dlatego dziękujemy serdecznie wszystkim, a przede wszystkim doktorowi Bartoszowi Pietrzyckiemu za opiekę, zrozumienie, leczenie i pomoc. Na pewno jeszcze do Was wrócimy.